Mam kumpla. Pieszczotliwie zwiemy go rudą mendą. Jeśli pochodzisz trochę po poznańskich pubach na pewno go spotkasz. Nie wiem czy jest w tym mieście buda z piwem, w której nie wypił by choć kufelka. Ma urodę kapitana irlandzkiego kutra do połowu makreli. Jeszcze nie sprecyzował do końca pomysłu na siebie. Raz spotkasz go łysego, w garniturze z teczką i apaszką wokół szyi. Innym razem w rozciągniętym golfie, ramonesce i z burzą rudych kędziorów od czubka głowy po brodę. Ten drugi styl preferuje częściej. Podobnie ma w życiu prywatnym. To najwieczniejszy z wiecznych studentów. Jest jak uniwersytecki bumerang. Wystawiają go drzwiami- włazi oknem. Jest tak głodny wiedzy, że sześć razy był na drugim roku. Przy swojej inteligencji i oczytaniu mógłby już sam wykładać. Ma jednak ten sam problem co ja. Jedzie na uczelnię, a dojeżdża do baru. Zawsze na jednego, z którego robi się wielość.
I choć kiedy zastanowi się nad sobą bierze się pilnie do studiowania, całe dnie spędzając w bibliotece to na zaliczenie jakość trudno mu dojść.
Tak się poznaliśmy. Garowałąm właśnie rok na Uniwersytecie Medycznym i pracowałam jako barmanka w jednym z bardziej spelunkowych pubów w okolicy Starego Rynku. To była straszna robota. Straszna i piękna jak droga dziwka z hivem.
Lałam piwo, robiłam drinki, obsługiwałam salę, a na koniec sprzątałam rzygi. Wynosiłam także tych, których pokonała grawitacja i pacyfikowałam pieniaczy. Wszystko to za marne grosze. Właścicieli było dwóch. Każdy miał swoja fiksację i swój pogląd na wystrój piwnicznych wnętrz. I tak kiedy przychodził jeden wykładałam świeczki, papier toaletowy i pewną część dekoracji. Gdy miał przyjść drugi chowałam to wszystko bo "wosk brudzi, a papier kosztuje". Oboje kapryśni i drażliwi jak baba na czerwonym alarmie. W międzyczasie wysyłano mnie do sklepu ulicę dalej po towar. Ciemno, pełno pochlanego narodu a ja zgięta wpół pod wielkim kartonem pełnym flaszek, tancerka wśród meneli.
Dobrą stroną tej pracy było to, że piłam za darmo. Ja i moi przyjaciele. Kiedy ruch był mały puszczałam "The Who" i rżnęłam z klientami w karty. Nad ranem już tylko w osła- kto ostatni odłoży karty pije kolejkę -czysta lub "wściekły pies" do wyboru.
Rudzielec zjawił się jednego z pierwszych dni mojej pracy i został na stałe.
Od tego czasu nieraz oddawaliśmy się pijaństwu we trójkę. On, mój facet i ja.
Pewnego razy ogarnęłam knajpę z grubsza po ostatnim kliencie i usiedliśmy razem przy barze, żeby poczekać, aż podłoga wyschnie (tankować dalej).
Nie każdy szczegół z tego wieczora, a właściwie ranka pamiętam. Sądziłam jednak, że chociaż podłoga pozostała czysta. Pamięć mnie zawiodła.
Na drugi dzień szef oprócz wykonanego kredą, naturalnej wielkości obrysu zwłok znalazł potłuczone kieliszki i porozlewane alkohole. Wdepnął też w sporą plamę syropu malinowego służącego do wyrobu drinków. Byłam przykładnym pracownikiem a szefowie sami pijący na okrągło, więc spytali mnie o to zajście dopiero po kilku dniach. Powiedziałam im, że chciałam w ten sposób wyrazić protest przeciwko niskiej płacy i ciężkiej pracy.
Szef milczał, po dwóch dniach zawołał mnie znowu i poprosił, żebym wyrażała swoje uczucia mniej ekspresyjnie.
Kiedy odeszłam z pracy na bardziej lukratywną posadę piliśmy sobie dalej, od czasu do czasu siejąc zamęt tu i tam. Nasz drogi kolega pracuje w radiu- w efekcie jednego z naszych spotkań został na miesiąc zawieszony, i to tylko dlatego, że szef był litościwy, a rudy jest stworzeniem o nieodpartym uroku.
Kobiety i mężczyźni nie mogą mu się oprzeć dlatego w większości barów pije za darmo. Te pierwsze podrywa z raczej pozytywnym skutkiem, niestety uciekają po krótkim czasie odkrywając jego niestałość i kruchość powziętych postanowień.
Wrócimy jeszcze do tej postaci. Zastanawiam się nad zorganizowaniem konkursu dla obcokrajowców "Szukanie rudego".
Widzę to tak -wypuszczam ich z autokaru na Starym Rynku i kto namierzy go pierwszy pije z nami za darmo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz