Przed chwilą naszło mnie nostalgiczne wspomnienie lat dziecięcych.
Mieszkałam wtedy przez jakiś czas w gminie pod Poznaniem. W domku z ogródkiem. Na co dzień zajmowali się mną dziadkowie i wujek- wtedy jeszcze młodszy niż ja teraz. Wróciłam właśnie z ogrodu, niezauważona, bo było lato i nie zamykano drzwi, wisiały w nich tylko kolorowe plastikowe tasiemki, chroniące przed muchami. Stanęłam pod drzwiami pokoju i usłyszałam taką oto rozmowę dziadka z wujem:
- Cholera, padało. Całą truciznę z truskawek zmyło.
- Niepotrzebnie pryskałeś. Trzeba będzie spryskać jeszcze raz.
Ucieszyły mnie te informacje, bo od jakiegoś czasu mijałam ten zagonek z wywalonym jęzorem. Zakazano mi jeść grożąc wizjami zatrucia i śmierci.
Odebrałam prosty komunikat: Trucizna spłukana, owoc czysty, będzie uczta.
No i była. Zeżarłam prawie wszystko, nawet nie w pełni dojrzałe owoce.
Z jakąś godzinę później przyszedł dziadek. Wyszedł na dwór na fajkę i zauważył spustoszenie w uprawie. Przechodziłam obok, kiedy akurat wspólnie zastanawiali się w jaki sposób truskawki były, a teraz ich nie ma. Jako dziecko byłam uprzejma, więc wyjaśniłam im, że zjadłam, że dobre były i trucizny faktycznie nie wyczułam. Babcia capnęła mnie za kark zanim jeszcze skończyłam się wysławiać. Zaciągnęła mnie do kibla i wsadziła mi do gardła, nawet nie dwa palce tylko, całą upierścieniowaną dłoń. To były najdłuższe minuty mojego krótkiego życia.
Kiedy ostatnie fragmenty zakazanego owocu spłynęły do kanalizacji babka przystąpiła do wyjaśniania motywów swojego postępowania kończąc ostrzeżeniem, które zapamiętałam na całe życie:
- Tylko nie mów matce. Nie musi wiedzieć.
Babcia chroniła tylko swoją skórę, ja jednak po tym przeżyciu zaczęłam wdrażać zasadę oszczędzania matce nerwów co zostało mi do dzisiaj.
Zasada nic-nie-musi-wiedzieć.
Może to jest tak, że część trucizny przedostała się wtedy do krwiobiegu i nadgryzła mózg. I dlatego teraz jestem jaka jestem, inne trucizny mamią mnie i popychają na skrajne bieguny, marginesy zdarzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz