niedziela, 1 stycznia 2012

Sylwester

Wyglądam przez okno. Ptaszki ćwierkają i jest to jedyna widoczna na dworze aktywność. Narodu nie widać. Ludność leczy kaca ostrożnie sącząc płyny. Nasączony alkoholem ustrój źle reaguje na zbyt obfitą dawkę czegokolwiek. Bardziej poszkodowani skłaniają się kiblowi w odwiecznym hafcie nadziei. "Boże, a jak umrę?", "Jezu krew!..nie to wino" Najcięższe przypadki- ofiary galopującej biegunki przyjmują pozycję siedząca w objęciach mając miskę, albo jakiś inny zbiornik na rzygowinę podany przez dobrego samarytanina. Ja trwam w relatywnie dobrym zdrowiu. Lekkie nudności po winie kartonikowym, ogólna słabość. Na klina mnie nie stać, inaczej była bym już w drodze na stację.  Pożądam piwa...
Sylwester specjalnie mnie nie podnieca. To jedna z okazji kiedy chlanie jest stosowne i wręcz mile widziane. No to urządziliśmy sobie miłą libacyjkę we dwoje.  Ja i mój konkubent (uwielbiam to słowo). . Koło północy podarłam się trochę przez okno. Nie pamiętam dokładnie tematyki i mam nadzieję, że sąsiedzi także.
Generalnie udany balecik.
Kiedyś bawiłam się z większą liczbą ludzi, pierwszego bywałam w gorszej kondycji fizycznej. To chyba starość.
Starym pierdzielom nie chce się już ruszać z kanapy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz